wtorek, 21 kwietnia 2015

Rozdział 9

Ideał to brednie, a miłość jest fałszem.

Taka krótka notka przed zaczęciem czytania tego rozdziału. Po zakończeniu rozdziału ósmego zachęcam serdecznie do przeczytania spisu bohaterów, gdyż bez tego w niektórych momentach nie będzie wiadomo skąd, dlaczego i po co to w ogóle się dzieje.

***
W taki sposób zwalcza się zło: przez zrozumienie powodów, dla których się je wyrządza, a nie przez wyeliminowanie człowieka jakąś tam szpanerską bronią.

   Dużo czasu minęło odkąd ostatni raz widziałam się z rodziną. Niby byłam obrażona na ciotkę, ale zbliżały się święta grudniowe. Sporo też się zmieniło między mną a Lysandrem. Dogadywaliśmy się jak stare małżeństwo. Nie jeden raz się kłóciliśmy, ale nie potrafiliśmy przeżyć bez siebie dłuższej chwili i szybko się godziliśmy. Została mi tylko jedna sprawa do wyjaśnienia, a mianowicie sierociniec. Jakoś musiałam mu powiedzieć, że to ja jestem tą maleńką Sophią, którą szuka już wiele lat, ale nie potrafiłam mu tego zrobić. Chociaż już zupełnie nieświadomie go przeprosiłam, to jednak czułam lekką pustkę w sercu. Pragnęłam w końcu zamknąć ten rozdział i dać mu wieczny spokój, lecz gdy próbowałam, zawsze się rumieniłam i mówiłam mu, że go kocham jak przyjaciela i to się nigdy nie zmieni. Nawet, gdy będziemy wąchać kwiatki od spodu, a nasze ciała będą pożerać różnorakie insekty. Chociaż i tak kłamałam. Również z Kastielem dogadywałam się o jakieś sto procent lepiej. Owszem, kpił ze mnie, dokuczał mi kiedy tylko miał na to ochotę, ale to był tylko i wyłącznie jego nawyk, znak rozpoznawczy, że jest w dobrym humorze i nie muszę go omijać szerokim łukiem. Często rozbawiał mnie swoimi głupimi żartami, które nie były śmieszne nawet w najmniejszym stopniu. Dziwnie wyglądały sytuacje, w których ja się śmiałam - nikt więcej. Nastolatek z czerwoną czupryną w takich chwilach tarmosił mnie za policzki jak ciocia swoją siostrzenicę. W jakiś magiczny sposób zaprzyjaźniłam się z Natanielem, chłopakiem o pięknych, miodowych oczach i złotych włosach. Chociaż rzadko rozmawialiśmy, to jednak nasze relacje były w idealnym stanie. Do czasu... Poznałam również imię zielonookiego bruneta. Mówili mu Ken, lecz on tego nie znosił. Jego pełne imię brzmi Kentin, zaś tamten skrót to złośliwe określenie, które nadała mu koleżanka z gimnazjum. Strasznie bawiło mnie jego poczucie humoru. Co tu pisać? Bardzo rzadko się widywaliśmy. Prawdopodobnie tylko na biologii i na korkach z niej, które sama mu wykładałam.
   Cicho szykowałam się do wyjazdu na Boże Narodzenie do rodziny. Dziewczyny jeszcze spokojnie spały a ja, nie chcąc ich budzić, ubrałam się ciepło i wyszłam na dwór. Z powagą przyglądałam się spadającym płatkom śniegu. Zawsze fascynowały mnie ich różnorakie kształty. Mimo iż były maleńkie i ledwo widoczne dla oczu człowieka, to naprawdę sprawiały cudowne wrażenie. W pewnym momencie przypomniałam sobie, że muszę zapakować prezenty dla przyjaciół, bo jutro mamy licealną Gwiazdkę przed wyjazdem do domów. Odwróciłam się i zderzyłam z męską sylwetką. Gdyby nie to, że znałam tego osobnika, to zeszłabym na zawał.
- O czym tak tu rozmyślasz? - usta Lysandra ustawiły się w wesołą podkowę. Wiedział, jak wycisnąć ze mnie najważniejsze informacje.
- Jutro wyjeżdżam. Będziesz tęsknił? - automatycznie zmieniłam temat. Nie mogłam przecież powiedzieć, że myślę o prezentach, ponieważ dla niego też jeden miałam. Zauważyłam lekkie zakłopotanie w jego oczach. Rumieniec sam wpełznął na jego policzki, tym samym rozbudzając moje rozbawienie. - Dobrze, będę już lecieć. Do zobaczenia! - cmoknęłam go lekko w policzek i pobiegłam do akademika. Gdy zamykałam drzwi zauważyłam, że wciąż tam stoi i śmieje się sam do siebie pod nosem. "Co za idiota" parsknęłam z rozbawieniem w myślach.
   Z tego, co mi było wiadomo, dziewczyny zostawały w mieście na święta, ponieważ Roza zamierzała spędzić Wigilię z Leo, a Violka była miejscowa. Nie pałały entuzjazmem w stosunku do mojego wyjazdu, ale już obiecałam wujkowi, że przyjadę do nich. Zastanawiałam się dłuższą chwilę, czy aby na pewno powinnam wracać. Bałam się, że spotkam Dakotę, a tego raczej nie chciałam przeżywać. Już wystarczająco dzięki sobie cierpieliśmy.
- Nie opuszczaj mnie! - skandowała Rozalia. Przez pewien moment chciałam ją wyrzucić przez okno, ale jednak powstrzymałam swoje niecne zamiary.
- Przykro mi. Już powiedziałam, że będę, ale jeżeli chcesz, to możesz ze mną pojechać. Wujostwo na pewno nie będzie miało nic przeciwko. - odpowiedziałam, uśmiechając się lekko. Pokręciła delikatnie głową. Wiedziałam, że jest zakochana w Leo i choćby nie wiem co, nie opuści go. Zwłaszcza, gdy się z nim umówiła. Zazdrościłam jej jednej rzeczy - świąt spędzonych tak blisko Lysandra.
   Obudziłam się wcześnie rano i pobiegłam do schowka zapakować wszystkie prezenty. Musiałam się gdzieś ukryć, by nikt mnie nie zauważył. Gdy już skończyłam, zabrałam wszystko i poszłam zanieść pod choinkę. Była wielka i żywa. Jej gałęzie pięknie się rozkładały w różne strony. Na każdej z nich leżał śliczny, kolorowy łańcuch z papieru, który robili uczniowie jednej klasy na zajęciach plastycznych. Poza mną i drzewkiem świątecznym w sali nikogo jeszcze nie było. Położyłam paczki pod choinką w różnych miejscach i poszłam do kuchni. Kucharki stały i pracowały nad świątecznymi potrawami. Ucieszyły się, gdy mnie zobaczyły, aż sama się wtedy zdziwiłam, bo zazwyczaj były na mnie zdenerwowane. Zawsze rozbijałam się po stołówce, rzucając jedzeniem i talerzami. Mimo tych wszystkich obelg, które wysyłałam do nich w każdej możliwej sytuacji, wciąż mi powtarzały, że beze mnie byłoby nudno. Usadowiłam się w zacisznym kąciku i zaczęłam im pomagać przy gotowaniu posiłków.
   Siedziałam spokojnie i nasłuchiwałam rozmów kucharek. Nie były ani trochę interesujące, ponieważ ciągle powtarzały przepisy na potrawy wigilijne. Po tym, jak zakończyłam robić ciasto na pierogi, zaczęłam nakładać do niego farsz, a następnie sklejać je. Nudziłam się do tego stopnia, że rozpoczęłam nucić jakąś melodię. W pewnym momencie usłyszałam rozmowę kucharek, która nie miała nic wspólnego z dzisiejszym przyjęciem.
- Ta mała jeszcze tam siedzi? - zapytała jedna z kucharek.
- Zapewne już nie, bo robienie ciasta nie zajmuje aż tyle czasu.
- To dobrze. Stefka, słyszałaś o ostatnim incydencie? - powiedziała starsza pani, a ja zaczęłam baczniej przysłuchiwać się ich konwersacji.
- Chyba nie. No, opowiadaj! - krzyknęła z entuzjazmem.
- Doszło do kolejnej ostrej sprzeczki między gospodarzem, a tym od matki stwewardessa'y. - chodziło jej o Nataniela i Kastiela. Jeżeli chodzi o blondyna, powinniście już wiedzieć, że jest on gospodarzem w naszym liceum. Chociaż możecie nie wiedzieć, że rodzice czerwonowłosego pracują w samolocie. Ojciec jest pilotem, zaś matka stwewardessa'ą. - Podobno pokłócili się o naganę tego w białych włosach. - moje serce zatrzymało się na moment. Lysander dostał naganę? To na pewno tylko głupia, szkolna plotka! Mimo takiego myślenia nie mogłam przyjąć tego do wiadomości.
- Biedny Kastiel. Bronił przyjaciela i później sam cierpiał. Słyszałam, że żebro mu się złamało. Czy to prawda? - odezwała się druga kucharka.
- Zapytaj się pielęgniarki. - odparła bez dłuższego zastanowienia, zaś ja wszystko odłożyłam i wyszłam z kuchni. Nie wierzyłam, że mogło mnie ominąć tyle rzeczy, chociaż zawsze byłam na miejscu. Tak bardzo się zdenerwowałam, że wybiegłam na szkolny dziedziniec bez kurtki. Na mej szyi był zawinięty tylko ciepły szalik.
   Mój mózg się gotował ze zdenerwowania. Poszłam do klubu ogrodników, by się trochę ogrzać. Ucieszyłam się, że w szklarni nikogo nie było. Mogłoby być nieciekawie, gdyż należałam do innego klubu, a przebywanie na posesji przeciwnika zostało zakazane przez dyrektorkę. Pomyślałam, że jeżeli spotkam któregoś z trzech przyjaciół, to we trójkę wylądują u pielęgniarki. Z kolei ja na dywaniku u dyrektorki. Otuliłam się mocniej ramionami i skuliłam pod drzewkiem cytrusowym. Piękny zapach jeszcze niedojrzałych owoców sprawiał, że czułam się jakbym była na cudownych wakacjach.
   Usłyszałam ciche skrzypnięcie drzwi, ale nawet przez moment się nie poruszyłam. Nie wiem dlaczego, ale moje dłonie trzęsły się jak opętane. Czułam się, jakbym się czegoś bała. Uspokoiłam się, gdy hałas umilknął. Przyszło mi to z naprawdę zadziwiającą łatwością. Podniosłam się delikatnie z podłogi i rozejrzałam się w koło, lecz, ku memu zdziwieniu, nikogo nie ujrzałam. Drzwi trzaskały z siłą fizyczną mocniejszą niż moja. Gdybym ich nie zamknęła, to z pewnością byłabym już martwa, gdyż szkło, które na sto procent by się rozbiło, przebiłoby mnie na wylot, powodując natychmiastowy zgon.
   Sterczałam na dziedzińcu jak skończona idiotka. Zamarzałam, ale mimo to nie chciałam wejść do budynku. Kilka razy nauczyciele próbowali mnie do tego zmusić, ale nawet siłą im to nie wyszło. Każda interwencja dorosłych kończyła się totalną klęską i wycofaniem się ich do ciepłego pomieszczenia. Do przyjęcia licealnego zostało jeszcze sporo czasu - jakieś pięć godzin. Kompletnie nie zdawałam sobie z tego sprawy. Myślałam tylko o naganie przyjaciela. Przyprawiało mnie to o mdłości i zawroty głowy. Był zbyt delikatny, by ją dostać, chociaż jego tajemnicze zachowanie, którym obdarzał mnie już drugi tydzień, wszystko by tłumaczyło, lecz nie miałam pojęcia za co ją dostał...
   Usiadłam pod murem, zupełnie nie czując nóg i rąk. Sama już nie wiedziałam, co mnie zmusiło do tego, by przesiadywać w taką pogodę na dworze bez kurtki. Nie mogłam się ruszyć. Poczułam, że moje oczy zamykają się delikatnie bez mojego działania. Wiedziałam, że głupio zrobiłam, lecz odwrotu już nie było. Ciało całkowicie odmówiło mi posłuszeństwa. Powieki opadły i już się nie podniosły. Mój czas minął.